Paweł Burdzy Paweł Burdzy
651
BLOG

W Polsce Tea Party nikogo nie poparzy*

Paweł Burdzy Paweł Burdzy Polityka Obserwuj notkę 12

Zwycięskie dla Partii Republikańskiej listopadowe wybory do Kongresu były referendum nad polityką prezydenta Baracka Obamy. Przekaz dla politycznego Waszyngtonu był jasny: mniej wydatków rządowych, mniej kontroli państwa, więcej luzu dla sektora prywatnego aby zaczął tworzyć miejsca pracy. W skrócie to program Tea Party – „less governmnet, more freedom” (mniej rządu, więcej wolności). Choć i Polsce ruch herbaciany cieszy się na prawicy (zwłaszcza w PiS i PJN Joanny Kluzik-Rostkowskiej), dużym wzięciem i rewerencją,  powtórzenie sukcesu nad Wisłą wydaje się mało realne. Poniżej moja analiza-podsumowanie. 

Na Obamę - herbaciarze
 

W nowym Kongresie będzie co najmniej trzech nowowybranych senatorów Tea Party,  startujących pod szyldem Partii Republikańskiej (GOP). Ilości nowych kongresmenów cieszących się poparciem ruchu „herbacianego” nikt nawet nie liczy. Jednak większość komentatorów wskazuje na... słabość Tea Party, ze względu na kilka spektakularnych porażek w wyborach do Senatu. To bardzo powierzchowna obserwacja. Wyniki exit polls są bowiem jednoznaczne: dwie trzecie wyborców Partii Republikańskiej było albo zwolennikami, albo motywowało się do głosowania działalnością partii „herbacianej”.  Ten entuzjazm przy wyborczej urnie dał Partii Republikańskiej historyczne rezultaty: najlepsze pod względem ilości zdobytych jednorazowo miejsc wybory do Izby Reprezentantów od 1948 r. oraz najlepsze wyniki GOP na poziomie stanowym od... 1928 r. Republikanie zdobyli kontrolę nad 18 izbami stanowych parlamentów i sześć nowych foteli gubernatorskich. Im dalej od wyborów, tym poparcie dla Tea Party: 27 proc. Amerykanów chce aby to właśnie „herbaciarze” dyktowali polityczną agendę w przyszłym roku (prezydent Obama uzyskał w tym sondażu ledwie punkt więcej).


Bezrobocie utrzymujące się od dwóch lat na poziomie prawie 10 proc., 13 bilionów dolarów zadłużenia budżetu federalnego (dające 300 mld dolarów samych odsetek do spłacenia na rok), deficyt budżetu federalnego ponad jeden bilion dolarów drugi rok z rzędu, niechybna podwyżka podatków... Gdy się czyta takie informacje, gniew Amerykanów na status quo – a zwłaszcza rządzącą  niepodzielnie Partię Demokratyczną (od 2008 r. miała prezydenta i kontrolę nad Kongresem) nie dziwi.  To właśnie w opozycji do prowadzonej przez Demokratów polityki „stymulowania” gospodarki kolejnymi bilionami dolarów powstał w początkach 2009 r. ruch Tea Party. To według różnych szacunków - od 1.4 do 2.8 tys. oddolnych grup w całej Ameryce. Od liczących kilkanaście tysięcy członków i dysponujących milionami dolarów (z dobrowolnych składek) jak Tea Express Party czy Freedom Works, po kilkudziesięcioosobowe grupy sąsiedzkie. Wspólnym mianownikiem tego pospolitego ruszenia obywateli jest gniew związany z fatalnym stanem gospodarki oraz chęcią „przewietrzenia” politycznego Waszyngtonu, który w swojej arogancji „przestał słuchać zwykłych obywateli”.
 

Kim są ci ekstremiści?
 

Większość mediów (z wyjątkiem Fox News Channel) od początku zdawała się lekceważyć ruch, eksponując co bardziej radykalne wystąpienia, elementy rasistowskie (krytykowanie Obamy = atak na pierwszego czarnego prezydenta), kłótnie, bójki czy agresywne okrzyki na wiecach i marszach. Im bardziej Tea Party rosła w siłę,  jej przedstawiciele stawali się w mediach „ekstremistami”,  „oszołomami”, ludźmi z politycznego „marginesu”. Kandydatka Tea Party w Nevadzie została nazwana w ogólnokrajowej telewizji „psychicznie chorą” i „suką, która powinna skończyć w piekle”. Kandydat Joe Miller z Alaski groźnym „prawicowym ekstremistą”, choć skończył prestiżową akademię wojskową w West Point i pracował jako rządowy prawnik. Jednak najbardziej atakowana i wyśmiewana była Christine O’Donnell z Delaware, którą – korzystając z wypowiedzi z przeszłości – sportretowano jako „wiedźmę” latającą na miotle, drwiąc z jej poglądów w sprawie masturbacji.
 

Co gorsza, znaleźli się przedstawiciele mediów, którzy postanowili przeciwstawiać się „ekstremie” czynem a nie tylko słowem. Jeden z lewicowych blogerów tak długo i agresywnie atakował pytaniami kandydata, że ochrona osobista musiała go obezwładnić, co przedstawiono potem jako zamach na wolność mediów. Inny „dziennikarz obywatelski” sugerował, że kandydatka na gubernatora chciała się przespać z młodym facetem (później okazało się, że doniesienia sfabrykowano za pieniądze). Jednak najdalej w walce z „oszołomami” posunęli się dziennikarze stacji telewizyjnej na Alasce, którzy najwyraźniej z braku zadym, postanowili jedną z  nich wyprodukowac sami. Przytaczam w całości dialog (który nagrał się przypadkowo na sekretarce telefonicznej rzecznika prasowego kandydata Millera), bo warto dowiedzieć się na czym polega nowa dziedzina żurnalistyki – dziennikarstwo „kreacyjne”:
DZIENNIKARKA: Na  Twoim miejscu poczekałabym, żeby zobaczyć kto się pojawi <na wiecu - PB>...  Pedofile...
DZIENNIKARZ: O tak, możesz mi powtórzyć listę pracowników sztabu Millera... eee, który z nich jest pedofilem?
DZIENNIKARKA: Wiemy dobrze, że wśród wszystkich ludzi, którzy pojawią się na wiecu, przynajmniej jeden będzie zarejestrowanym pedofilem.
DZIENNIKARZ (śmiech): Trzeba znaleźć tę osobę...
DZIENNIKARKA: Ale jedną rzecz możemy zrobić na pewno... no nie będziemy wiedzieli, ale jeśli tylko powstanie jakieś zamieszanie, to  wrzucimy na twittera i Facebooka informację, mówiącą „hej, Joe Miller uderzony na wiecu”...  Tak jak to było z Randem Paulem <nawiązanie do bójki przed miejscem, gdzie odbywała się debata innego kandydata popieranego przez Tea Party – PB> ... Lubię to, podoba mi się!
Dyrektor stacji telewizyjnej tłumaczył, że rozmowy zostały „wyrwane z kontekstu” i źle zinterpretowane a dziennikarze po prostu dyskutowali... o możliwych scenariuszach, gdyby „ktoś inny chciał zakłócić” wiec kandydata. Po czym po dwóch dniach zwolnił dwójkę reporterów.
 

Patriota znaczy ekstremista
 

Oczywiście jeśli przyjrzeć się z bliska, to większość medialnych zarzutów o „ekstremizm” nie trzymała i nie trzyma się kupy. Bo czy 28-letnia doktor fizyki, specjalista od rakiet kosmicznych jest zbyt „głupia”, żeby startować przeciw kongresmenowi, które ostatnie 30-lat spędził na posadach rządowych? Albo major marines jest zbyt „ekstremalny”, aby w powalczyć o fotel kongresmana z szefem komisji nadzorującej banki, a do tego jawnym homoseksualistą? Najbardziej absurdalnie wypadły oskarżenia o rasizm i religijną bigoterię, wyznawanych rzekomo przez „białych, wściekłych konserwatystów” spod znaku Tea Party.  No bo jak wytłumaczyć wybór dwóch sympatyzujących z Tea Party czarnoskórych kongresmenów z Południa? Dlaczego gubernatorem Karoliny Południowej została ulubienica miejscowej Tea Party, śniadolica Nikki Haley, której rodzice przybyli z Indii? A popierany przez Tea Party syn kubańskich imigrantów Marco Rubio z Florydy czy nowa guberntor stanu Nowy Meksyk Susana Martinez – pierwsza w kraju kobieta o latynoskich korzeniach na tym stanowisku? Głownym grzechem zdawało się być to, że kandydatmi byli ludzie, którzy nie rozpoczynają dnia od lektury „New York Timesa” czy „Washington Post”, nie mają dyplomów najlepszych uczelni, prowadzą swoje biznesy i mieszkają gdzieś w tzw. fly over America (jak mówią przedstawiciele lewicy na tereny na trasie przelotu pomiędzy Nowym Jorkiem i Bostonem oraz Los Angeles i San Francisco). I do tego chwalą sie jeszcze, że nigdy nie byli w stolicy.
 

Gdy czytało się prasę i oglądało większość programów telewizyjnych, można było dojść do wniosku, że nad Ameryką zawisło jeszcze jedno widmo: patriotycznej odnowy. Przejawem tego zagrożenia zdawał się być dla wielu fakt, że ruch Tea Party odwołuje się żywiołowo do pojęcia „ograniczonego rządu”. I do tego tak, jak pojmowali go Ojcowie-Założyciele USA, co znalazło wyraz w zapisów Konstytucji z jej Kartą Praw z  1787 r. Sama nazwa „herbacianej partii” to zresztą bezpośrednie nawiązanie do wydarzeń z 1773 r. – kiedy  koloniści z Bostonu protestując przeciwko przymusowi płacenia podatków Londynowi, wysypali do rzeki dostawę brytyjskiej herbaty. Zorganizowani w Boston Tea Party stali się zaczynem, który doprowadził do Deklaracji Niepodległości i powstania USA. Nieoficjalnym symbolem  ruchu jest  żółta flaga z grzechotnikiem i napisem "Don't tread on me" (Nie stąpaj po mnie!). Nawiązuje ona do sztandarów z wojny o niepodległość (wiele z nich miało dodatkowo maksymę „wolność albo śmierć”), w tym pierwszej bandery marynarki wojennej USA.  Właściwie każdy wiec wyborczy „herbaciarzy” zaczynał się od wygłoszenia roty ślubowania:  "Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki i republice, której jest symbolem, jednemu narodowi przed obliczem Boga, niepodzielnemu, w którym panuje wolność i sprawiedliwość dla wszystkich". Faktycznie, ślubowanie wierności gwiaździstemu sztandarowi musiało być dla wielu przejawem nieuleczalnego zacofania.
 

Herbatą w partyjny establishment
 

Udający się do Waszyngtonu nowowybrani przedstawiciele ruchu „herbacianego” bardzo przypominają bohatera klasycznego filmu Franka Capry z 1939 r. „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu”. Grany przez Jamesa Stewarta główny bohater to prostoduszny idealista, który zostaje senatorem z programem służenia krajowi i społeczności lokalnej. Jednak w Waszyngtonie szybko trafia w tryby skorumpowanego świata polityki. Zanim zostanie zniszczony przez politycznych wyjadaczy, zdoła wygłosić jeszcze 23-godzinne przemówienie na forum Senatu, demaskując korupcję  panującą na szczytach władzy. Siedemdziesiąt lat po premierze filmu, polityczny nowicjusz, okulista Rand Paul (senator-elekt z Kentucky) zapowiedział już, że jedzie do Waszyngtonu, aby „przywrócić kraj” zwykłym Amerykanom i ciąć bez litości niepotrzebne wydatki. Przedsiębiorca z Wisconsin Ron Johnson chce przywrócić „zdrowy rozsądek fiskalny” i równoważyć wpływy z wydatkami, jak to robił w swojej rodzinnej firmie. Marco Rubio z Florydy przestrzega z kolei, że jeśli jego koledzy z Partii Republikańskiej wrócą do złych nawyków wydawania podatniczego grosza, także ich spotka klęska wyborcza za dwa lata. Deklaracja „nie jestem politykiem, nie jestem z Waszyngtonu” była w tym roku przepustką do wielu karier politycznych, podczas gdy politycy z 20, 30-letnim stażem w Kongresie padali jak snopki.
 

Jednak aby dojść do głosu, kandydaci Tea Party musieli najpierw rozprawić sie przynajmniej częściowo z establishmentem Partii Republiakńskiej. To tzw. insiderzy z Waszyngtonu, przyzwyczajeni do ubijania interesów za zamkniętymi drzwiami i całej struktury umilania życia sobie i swoim sojusznikom. Zgnuśniali, nawykli do uprawiania „polityki jak zwykle”, co sprowadzało się głównie do krzyczenia przed samymi wyborami o Bogu, swobodnym dostępie do broni, niechęci do homosekualistów i aborcji (stały zestaw argumentów od trzydziestu lat), aby dać się wybrać, po czym wrócić  do tego, w czym są najlepsi: wydawania pieniędzy podatników.
 

Trzeba przyznać, że w kilku przypadkach kandydaci wspierani przez Tea Party „przewietrzyli” Partię Republikańską, odrzucając kandydatów wyznaczonych przez partyjną „górę”. Ci, którzy zostali wybrani do Kongresu przyjadą w styczniu do stolicy, z nadzieją że to właśnie im uda się w końcu uporządkować stajnię Augiasza, za jaką uważa Waszyngton większość Amerykanów. Tak jak senator Smith z filmu Capry, zdają się wierzyć że „nie jest za późno, bo ten kraj jest większy niż wszyscy Taylorowie <w filmie przykład najbardziej skorumpowanych – PB>,niżwy czy ja, jest większy niż cokolwiek. A wspaniałe zasady jeśli ujrzą światło dzienne, nie giną. Są tutaj, na wyciągnięceie dłoni, musicie tylko je na nowo zobaczyć”. W te same proste zasady (wartość ciężkiej pracy, odpowiedzialność za własne postępowanie, poleganie na sobie a nie rządzie) zdają się wierzyć także tzw. zwykli Amerykanie, którzy ich do stolicy wysłali.
 

Tea Party w Polsce?
 

Opisy zwycięskich bojów herbacianych zza Atlantykiem wywołały u wielu wybuch nadziei, że może w Polsce da się taki sukces powtórzyć, choćby w oparciu o najwiekszą partię opozycyjną. Także politycy ze środowiska Joanny Kluzik-Rostkowskiej ( aszczególnie poseł Paweł Poncyljusz, który niedawno odwiedził USA) wspominali, że bardzo chętnie ogrzaliby się w podobnym ruchu społecznym. W tym miejscu na głowy entuzjastów polewania polskiej rzeczywistości gorącą herbatą, należy wylać kubeł zimnej wody na głowy: ten model jest trudny a wręcz niemożliwy do powielenia.
 

Po pierwsze - nie ten system polityczny. W USA obowiązuje ordynacja większościowa w okręgach jednomandatowych zarówno w Izbie Reprezentantów (dystrykt wyborczy, wybory co dwa lata) jak i w Senacie (okręgiem jest cały stan, wybory co sześć lat). Każdy z kandydatów musi uzyskać nominację partii w prawyborach, w których głosują zarejestrowani zwolennicy partii (i – w niektórych stanach – wyborcy bez deklarowanej partyjnej przynależności). Ludzie zamiast na hipotetycznego Demokratę czy Republikanina, głosują więc na człowieka z krwi i kości, który dodatkowo mieszka w ich okręgu bądź stanie. Tak więc są to wybory lokalne a nie ogólnokrajowe. I to miejscowi ostatecznie decydują o reprezentantach, nawet jeśli „centrala” w Waszyngtonie wysyła swoich faworytów. W Polsce jak wiadomo żadnych prawyborów nie ma, ordynacja jest proporcjonalna a przekroczenie 5 proc. progu (w skali kraju) dla politycznych nowicjuszy prawie niemożliwe. Dlatego nad Wisłą nie byłyby możliwe takie „skandale” w prawybroach: jak pokonanie senatora, który deklarował że ustąpi po dwóch kadencjach a startował na czwartą. Albo kandydatki wyznaczonej przez ojca-gubernatora na stanowisko, które kiedyś sam dzierżył i uważającej że jest ono niemal dziedziczne. Nikt też nie dowazyłby się przeciwstawić tzw. spadochroniarzowi, który orzeczeniem partyjnej centrali był jedynym, właściwym kandydatem. W tegorocznych wyborach entuzjastyczni wyborcy Tea Party zmiótł całą tę trójkę, doświadczonych, uznawanych za „odpowiedzialnych” polityków. Dodatkowo system amerykański dopuszcza zbieranie pokaźnych sum na kampanię, a bez pieniędzy na reklamę, politycznie nowicjusze nie mają szans na rozpoznawalność wśród elektoratu (w Polsce jak wiadomo obowiązują bardzo surowe reguły finansowania kampanii).
 

Po drugie –  Tea Party to tak naprawdę zbiór organizacji spontanicznie tworzonych od dołu. Tego ruchu nie da się zadekretować z góry – ludzie w przysłowiowym Wąchocku sami muszą czuć chęć działania. I do tego chęć tak wielką, aby wypędzała ich ona na wiece na wiece i spotkania nawet rok przed wyborami. Powszechnie wiadomo, że tak naprawde Republikanie wygrali wtorkowe wybory w... sierpniu, tradycyjnym miesiącu spotkań z wyborcami w dystryktach wyborczych. Kiedy w wakacje na zebraniach wyborczych Demokratów zaczeli się pojawiać aktywiści Tea Party zadając niewygodne pytania o koszty reformy systemu ochrony zdrowia, kierownictwo Partii Demokrtycznej zaleciło swoim kongresmenom... aby zaprzestali spotkań. W efekcie frustracja i złość zamiast wylac sie podczas letnich wieców, przerodziła się w jeszcze większą determinację do głosowania w listopadzie. Ale bez tych setek organizowanych naprędce grup obywateli, nie powstałby nacisk na broniących status quo polityków.
 

Po trzecie brak siły przebicia – coraz większa unifikacja przekazu medialnego mogłaby spowodować, że polskie Tea Party pozostałyby po prostu... nie zauważone. Nie ma Fox News Channel, nie ma na tyle silnych pism i gazet zainteresowanych ruchem społecznym o podobnej charakterystyce. Chociaż to nie do końca prawda. Użalanie się nad „zmową mediów” brzmi śmiesznie i jest często doskonałym pretekstem do maskowania własnej nieudolności. Siłą ruchu Tea Party są własne obiegi informacji. Wykorzystanie portali społecznościowych, poczty elektronicznej, komórek doprowadziło do bezprecendesowej fali  zainteresowania polityką. Politycy amerykańscy opowiadali o swoim zaskoczeniu, gdy na spotkania nawet w najdalszych zakątkach kraju przychodzili ludzie wyposażeni w szczegółową wiedzę na temat ustaw, głosowanych dzień, dwa wcześniej.
 

Zamiast herbaty, letnia lura
 

A jak wygląda Tea Party po polsku? Nijak. Wybory samorządowe były idealną okazją, aby pokazać siłę oddolnych inicjatyw. Można było pokusić się o ruch komitetów reprezentujących powodzian, które rozliczyłyby – używając poetyki premiera Tuska – „tych, co spieprzyli” w ciężkich chwilach. Zadania nie ułatwiała także PiS - główna siła opozycyjna, unifikując swój główny przekaz medialny do sprawy katastrofy Smoleńsku. Także rozłamowcy ze stowarzyszenia „Polska jest Najważniejsza” odrywając się od partii-matki wyssali polityczny „tlen” niezbędny do rozgrzania przekazów lokalnych.  
 

Miałem okazję obserwować z bliska kampanię prezydencką w jednym z większych miast Polski. Dobry, bezpartyjny kandydat, popierany przez miejską opozycję. Także program zapewniający otwarcie w dół – mniej urzędników w ratuszu, prostsze procedury, więcej i szybciej budowana infrastruktura. Krótkość kampanii (zaledwie kilka tygodni) nie pozwoliły wystarczająco rozgrzać pasywnego elektoratu. Okazało się przy tym, że najsłabsze były ogniwa partii, która wspierała. Brakowało wolontariuszy, entuzjazmu, a kandydaci na radnych zamiast zagrzewać do boju o urząd prezydenta, zajmowali się knuciem intryg albo rozdziałem przyszłych stanowiska w radach miejskich.
 

Dlaczego daję ten przykład? Aby pokazać, że partyjne struktury okazały się niezdolne do wygenerowania z siebie energii potrzebnej do rozgrzania entuzjamu wyborców. Lata doboru negatywnego spowodowały, że nie są one w stanie zagospodarować oddolnej energii. Widać to szczególnie w przypadku PiS, które nie potrafi zamienić energii oddolnej jaką potrafi wzbudzać (jak ostatnio przy okazji katastrofy 10 kwietnia czy wyborów prezydenckich) nie potrafi zagospodarować tak, aby służyła jej w wyborach. Wydaje się, że problem stanowi czapa działaczy partyjnych, blokujących jakikolwiek ruch do góry. Mieliśmy bezprecedensowy ruch związany ze sprawą smoleńską czy wyborami prezydenckimi ,  a tak naprawdę nie pojawił się żaden nowy lider czy grupa wyborców wnoszących nową jakość oddolnej inicjatywy. Wydaje się, jakby całą energię przyjęły na siebie dotychczasowe struktury i działacze, dokonując kolejnej zmiany kursu (po krainie łagodności, znów powrót do twardej retoryki).
 

Co gorsza jeszcze bardziej widać brak tego obywatelskiego ognia w przypadku stowarzyszenia Kluzik-Rostkowskiej, które istnieje głównie w formie... przekazu w stacji TVN 24. Przecież gdyby odsiać te wszystkie briefingi, oświadaczenia dla prasy, zdjęcia w grupach i podgrupach dla prasy, nie zostanie żaden wiec czy spotkanie z rozentuzjazmowanymi obywatelami. Jeśli poseł Poncyljusz rzeczywiście liczy na to, że jego codzienne występy w telewizji rozpalą żar , to chyba jednak oglądał kampanię do Kongresu bardzo powierzchownie. Te ruchy powstają oddolnie, a nigdy na odwrót. Nawet codzienne konfrencje prasowe nie wycisną z ludzi entuzjazmu, który wyzwoli wielomiesięczne zaangażowanie. A że  można coś w tej materii zrobić, świadczy choćby przykład prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, którego lista obywatelska wygrała z 31 proc. głosów wybory do sejmiku województwa dolnośląskiego.
 

Na koniec różnica najważniejsza. Amerykanie (i generalnie anglosasi) zdają się o wiele bardziej znają siłę wałsnych portfeli i rozumieją, że cos takiego, jak „darmowe lancze” nie istnieje. Jeśli więc rząd wydaje pieniądze, to można je np. dodrukować, ale w ostatecznym rozrachunku zapłacą za nie podatnicy. Podatnicy, czyli wszyscy mieszkańcy danego kraju. Wychowani przez setki lat w tradycji, że „tylko dwie rzeczy są oczywiste: to że wszyscy kiedyś umrzemy i podatki” , kiedy tylko ktoś za bardzo majstruje przy finansach państwa, potrafią się zmobilizować i ruszyc do urn wyborczych. W ten sposób Brytyjczycy zwolnili z rządu Partię Pracy, a Republikanie jadący na fali Tea Party założyli kaganiec na politykę  Obamy wydawania na lewo i prawo budżetowych pieniędzy. W Polsce jeszcze myślenie portfelem nie dominuje. Dlatego obecny premier i jego minsiter finansów mogą tkwić w drzemce: poza utyskiwaniem paru ekonomistów i publicystów, nie widać oddolnego ruchu podatników i obywateli, wkurzonych na rząd że zabiera lepszą przyszłość ich dzieci i wnuków, zadłużając się ponad miarę.
 

* Artykuł ukazał się pierwotnie w portalu wPolityce.pl

89 590

"Benia mówi mało, ale on mówi smacznie"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka